Na początek odrobina teorii. W sukurs, oczywiście, przychodzi Wikipedia, za którą cytując, powiem, że "Filologia to jedna z nauk humanistycznych, badająca język i literaturę kręgu cywilizacyjnego bądź narodu. Głównym przedmiotem jej badań jest tekst, a celem – jego komentarz i interpretacja. W potocznym ujęciu jest to określenie kierunku odpowiednich studiów humanistycznych (np. polonistyka – filologia polska, anglistyka – filologia angielska, germanistyka – filologia niemiecka, iberystyka - filologia iberyjska).
Cele nauk filologicznych były różnie określane na różnych okresach rozwoju tej dyscypliny, i tak np. niemiecki romanista z przełomu XIX i XX wieku określa filologię jako "każdą naukę, której celem i zadaniem jest poznanie duchowych właściwości danego narodu [...], o ile znalazły one lub ciągle jeszcze znajdują swój wyraz w języku i literaturze"
Dalej, Wikipedia donosi, iż "Termin φιλόλογος (philologos) pojawia się po raz pierwszy u Platona (Theatetus 146 A) i oznacza "miłośnika naukowej dyskusji". Terminem φιλόλογος nazywał się Eratostenes, aleksandryjski uczony, zajmujący się m.in. historią literatury. Na gruncie łacińskim Cyceron określał mianem philologia studiowanie literatury".
Z omówionych powyżej definicji najbliższa jest mi Platońska. Tak, jestem miłośnikiem dyskusji naukowych.
Wracając jednak do greki i rozbijając ten wyraz na dwa rdzenie, z których się składa filia (miłość, zamiłowanie) i logos (słowo), można wysnuć wniosek, że filologia to po prostu miłość do słowa (w szerszym rozumieniu: do języka), zaś filolog jest (a przynajmniej powinien być) rozmiłowany w słowie (pisanym oraz mówionym).
Gdyby natomiast pokusić się o połączenie definicji leksykalnej z ujęciem zaproponowanym przez Platona, otrzymalibyśmy miłośnika dyskusji naukowych w języku obcym (?), czyli - de facto - tłumacza konferencyjnego.
Uznając słowo, tudzież język, za ideę, stawia się filologów w jednym szeregu z ludźmi, którzy na przestrzeni wieków dowodzili swojej miłości do idei. Jak dawali wyraz swojej miłości? Wystarczy wspomnieć bojowników o wolność (zrywy niepodległościowe), prekursorów nauk wszelakich wynurzających się z mroków średniowiecza (którzy płynęli pod prąd, ośmielając się być innymi), Hitlera i innych nawiedzonych przywódców (których umiłowane idee uznajemy obecnie za zło wszelakie, a którym nie sposób odmówić charyzmy i umiejętności porywania tłumów), wreszcie ludzi niestrudzenie szerzących czy oddających życie za ideały religijne (na arenach rzymskich amfiteatrów, w czasach Inkwizycji, podczas II Wojny Światowej, za panowania poprzedniego systemu narzucającego obligatoryjny ateizm, za panowania obecnego systemu narzucającego obligatoryjny katolicyzm, że o fanatycznych samobójcach religijnych w pewnych częściach świata nie wspomnę, albowiem konstruktywnie miało być...). Wniosek płynie jeden z powyższych rozważań: nie wystarczy mówić "kocham", nie wystarczy nazywać się z mocy dyplomu "miłośnikiem". Należy podejmować działania. Ergo: nie jest filologiem absolwent studiów językowych, nie pracujący obecnie ze słowem. Rozwiejmy mit nr 1: studia filologiczne to nie szkoła językowa. To przekazanie pewnych wartości, wskazanie kierunków, kształcenie zestawu umiejętności. I rozbudzanie zamiłowania na poły z ciekawością przede wszystkim.
Wróćmy jednak do rozważań. Jakie działania może podjąć filolog, aby dowieść miłości do słowa? Część słowa naucza - i chwała im za to. Inni słowo zgłębiają "od kuchni" - stąd rozkwit językoznawstwa. Niektórzy zgłębiają sens słów - i są to znawcy literatury i kultury. Jeszcze inni natomiast kochają naukowe dyskusje :) i do tej właśnie grupy mam się przyjemność zaliczać.
Komentarze
Prześlij komentarz