Niniejszym oświadczam, iż podle podkradłam
(ja, w dalszym ciągu dyskursu skracana do ‘KK’) temat koledze (w dalszym ciągu
dyskursu skracanym do ‘ŁG’), który się nosi z zamiarem pisania o tym samym :)
ŁG: Tam zaraz podle
KK: Niemniej kolega, wspominany już w
treści tego bloga, Łukasz Gos pisze dużo i na bogato…
ŁG: Sos jaki do tego?
KK:… więc pewnie od siebie dołoży górę
grosza, będzie miał materiał do polemizowania, dyskusji i wyłuszczania co
bardziej soczystych cytatów etc. Generalnie liczę, że się nie obrazi
ŁG: Umiesz liczyć, licz na
siebie :P
KK: Post będzie z pogranicza marketingu,
strategii biznesowej, psychologii i etyki
ŁG: nie zapomnij o
dendrologii…
KK: Zrobiło się strasznie? Super,
śmiesznie też będzie. OK, sytuacja nr 1:
Dostałam
zapytanie o bardzo krótkie tłumaczenie i informację, że: „Wynagrodzenie za
kilka przesłanych wyrazów tj. 0,3 strony rozliczeniowej wyniesie 7,5 PLN brutto”.
Odpisałam,
że generalnie strona rozliczeniowa to strona do 1600zzs i podałam moją stawkę.
No i dostałam odpowiedź:
„Pobieranie
opłaty za całą stronę, podczas, gdy tłumaczy się tylko 500 znaków nie jest
dobrze widzianą praktyką”.
Sytuacja nr 2:
Pewne
biuro, takie z tych bardziej tradycyjnych (...) od lat, z uporem maniaka,
przysyła mi maile o treści: „proszę o wycenę tłumaczenia podanego w
załączniku", przy czym załączony plik to .pdf. Ja z kolei niezmiennie
grzecznie im odpisuję, że „wycena tłumaczenia” (czyli w istocie obliczenie
liczby znaków/słów, ponieważ moją stawkę znają) należy do ich zadań, ja chętnie
wycenię, jeśli przyślą mi wstępnie obrobiony plik lub podadzą liczbę
znaków/słów. I tak do wypęku. Zwykle nic nie sugeruję BT, ale po kolejnym takim
mailu zaproponowałam, że może by jednak zainwestowali (przynajmniej) w ten OCR,
bo zaczyna to wyglądać niepoważnie, a ja już nie wiem, jak mam formułować maile
ciągle o tym samym. W zasadzie praca tego biura polega na forwardowaniu maili,
takie jest przynajmniej moje odczucie.
I
teraz pytanie, a właściwie milion: Czy ja za bardzo kapryszę? Czy mam zbyt duże
wymagania? Czy jestem zbyt pryncypialna? Mam OCR (duh), czy nie powinnam pójść
BT na rękę? Czy może raczej BT traktujące poważnie zleceniodawców i
zleceniobiorców powinno włożyć więcej wysiłku we współpracę?
Sytuacja 3:
Dostałam
zapytanie od biura i proszą mnie o przedstawienie propozycji odnośnie do rozliczania
się za powtórzenia w Tradosie. „Czy macie standardowe rabaty?” Generalnie
odpowiadam, że nie stosuję rabatów, ale z tym klientem niestety nie będzie to możliwe.
Sytuacja 4:
Biuro,
z którym pracowałam, zleciło mi duże tłumaczenie wycenione na 1000 zł [to jest
duże? — k.]. Warunkiem realizacji było przesłanie tłumaczenia w partiach.
Wywiązałam się z tego zadania, w międzyczasie nanosząc korekty według
komentarzy klienta tego Biura. Po zakończeniu, tj. odesłaniu ostatniej partii
tłumaczenia, po jakimś czasie dowiedziałam się, że tłumaczenie zostało
odrzucone przez klienta (nie znam przyczyny, gdyż nie została mi ona podana).
Szefowa Biura poinformowała mnie także, że została obłożona karą za niewywiązanie
się z umowy. Zastanawiam się więc, czy powinnam mimo wszystko rościć sobie
prawo do zapłaty za swoją pracę, gdyż wykonałam tłumaczenie plus korekty.
Według regulaminu tego biura klient zobowiązany jest uiścić zaliczkę za
zlecenie powyżej 30 stron (zlecenie to miało ok. 100 stron rozliczeniowych), a
więc jakaś część zapłaty za dzieło mi się chyba należy. Co więcej, o anulowaniu
zlecenia dowiedziałam się po wykonaniu i wysłaniu tłumaczenia [to anulowaniu
czy odrzuceniu? —k.].
Sytuacja 5:
Zapis
w umowie z BT: W przypadku tłumaczeń USTNYCH zwykłych wyrażam zgodę na
dokonanie rozliczenia czasu tłumaczenia zgodnie z zasadą: jednostka
rozliczeniowa 15 minut a czas powyżej 45 minut rozliczany co 15 minut.
Sytuacja 6:
Z
serii „tłumacze pytają”: Drodzy tłumacze ustni, czy jeżeli z góry
jesteście informowani, że przykładowo 1 h macie tłumaczyć, a 6 h pozostawać do
dyspozycji gościa, to liczycie za całość jak za 2 bloki tłumaczenia? Czy jednak
za dyspozycyjność podajecie trochę niższą stawkę?
Co łączy opisane powyżej 6 sytuacji
(wszystkie autentyczne)? Dotyczą relacji z klientem, a jak wiadomo „klient nasz
pan”…
ŁG: …że komu niby wiadomo?
KK: To taka ogólno-obiegowa prawda,
czepiasz się! Natomiast nasuwa się pytanie: Czy jeśli klient jest naszym panem,
to my z automatu stajemy się jego niewolnikami? Czy i gdzie jest granica oraz
czy moje postępowanie w tym zakresie ma jakiś wpływ na to, co całościowo dzieje
się na rynku tłumaczeń? Tak czy siak, drodzy Czytelnicy, postanowiłam zatem
złożyć w sensowną całość wszystko to, co na ten temat myślę, opisać wypracowaną
osobiście i sprawdzoną w praktyce strategię wraz z uzasadnieniem, dlaczego
takie właśnie postępowanie ma moim zdaniem najwyższy sens. A żeby kolegi
wzmiankowanego na wstępie nie irytować, zaproponowałam mu w tym zakresie
współpracę, dzięki czemu PT Czytelnicy odniosą jeszcze większy pożytek, będą
się bowiem mogli zapoznać z punktem widzenia dwojga tłumaczy reprezentujących
różne specjalizacje (ja — medycyna, kolega — prawo), mieszkających w dwóch
różnych krajach (ja — UK, małe miasteczko; kolega — Polska, stolica)
ŁG: Oj, bo się Kraków obrazi,
a ja próbuję z nimi żyć dobrze!
KK: …i współpracujących z klientami z
kompletnie odmiennych segmentów (ja — wydawnictwa medyczne, pojedynczy lekarze,
CRO, firmy farmaceutyczne oraz eventowe; kolega — przeważnie biura tłumaczeń
oraz prawnicy z kancelarii mniejszych lub większych bądź korporacji). Co
wymyśliliśmy wspólnie?
ŁG: Dzień dobry, Szanowni
Czytelnicy, bo kindersztuba ważna rzecz. Odnośnie do Sytuacji 1 to zadziwię Cię
zapewne, bo sam akurat nie stosuję co do zasady stawek minimalnych. Jednak w
moim przypadku takie 0,3 strony to z reguły będzie rzeczywiście 0,3 strony
tłumaczenia, a nie 0,3 strony tłumaczenia plus godzina telefonów i mejli i
kolejna godzina poszukiwań terminologicznych i może jeszcze wysłać papierową
fakturę pocztą? W takich przypadkach wolę rozliczenie czasowe.
Trochę jednak inną rzeczą niż niewdzięczna
a konieczna obsługa małych tekstów są wielkie targi o małe kwoty. Patrzę na to
też w taki sposób: do pewnego stopnia trzeba być elastycznym, są jednak granice
pozwalania w różne bezsensowne rzeczy się wciągać. Na przykład: jeśli nie
miałbym ochoty poświęcić całej godziny na szukanie upuszczonej gdzieś na
chodniku własnej złotówki, choćbym miał pewność, że ją znajdę, to czy można
mieć do mnie pretensje o to, że nie chciałbym też uczestniczyć w poszukiwaniu
cudzej? Czy nawet banknotu, który wiatr mógł zwiać gdziekolwiek, a schyliłby
się po niego każdy przechodzień, który zobaczył go wcześniej? To samo odnosi
się do takich łowów na lotne złotówki w cenach i rozliczeniach.
Ludzie są w stanie spalić
paliwa za 10 zł, żeby zaoszczędzić 5 zł na zakupach, ale to nie znaczy, że my
musimy im w tym pomagać. Zresztą w tym wypadku prawdziwa pomoc polegałaby na
wytłumaczeniu błędu.
Może warto wspomnieć, że te proporcje
pozostaną niezmienione także wtedy, gdy te godziny i złotówki trochę się
pomnoży — a mam wrażenie, że to są już znacznie częstsze sytuacje, bardziej
zróżnicowane. Niech każde z nas samo siebie teraz zapyta, ile było takich jedno-
lub dwustronicowych zleceń, na których temat rozmawiało się czy mejlowało całymi
godzinami, zwłaszcza jeśli to były jakieś wyceny i negocjacje, które w ogóle
nie doszły do skutku.
KK: Istotnie, jest to pewne zaskoczenie,
bo ja tego typu prośby zbywam krótkim „w moim świecie rozliczam się do pełnej
zaczętej strony – proszę o potwierdzenie zlecenia (lub – w domyśle – udanie się
na najbliższe drzewo celem podyndania)”. A następnie zupełnie nie zawracam
sobie głowy rozbiorem gramatycznym czy logicznym sytuacji, bo nie jest tego
warta.
ŁG: Cóż, jak mawiał Sokrates,
życie nieprzemyślane nie jest warte przeżycia. Jeśli coś cię ciekawi z tego czy
innego punktu widzenia, to warto poświęcić mu czas nawet jeśli nie przekłada
się w bezpośredni sposób na zarobek, m.in. po to, aby nie być niewolnikiem
zegara zespolonego z kasą fiskalną. To w pewnym sensie luksus, kiedy nie cały
nasz czas to pieniądz. (Jest to zresztą jeden z powodów, dla których warto mieć
porządne stawki, a nie robić dużo i tanio). Przełożenie mniej bezpośrednie
byłbym zresztą w stanie wykazać, ale… już słyszę ten wielki ziew. ;) Powiem
tylko, że analiza ekosystemu zawsze się koniec końców opłaca.
Zaokrąglania natomiast unikam
z tego powodu, że tam — dosłownie rzecz biorąc — wystawia się rachunek za coś,
czego się jednak nie daje. To budzi bardzo zrozumiały sprzeciw i kojarzy się z
zastosowaniem (ekonomicznej) przemocy, właśnie w formie zmuszenia kogoś do
uiszczania zapłaty za dobro, którego nie otrzymuje. Wolałbym przynajmniej
formułę: „jak za jedną pełną stronę”,
najlepiej z wyjaśnieniem, że to jest prosty zwyczajowo przyjęty sposób
rozliczania kosztów manipulacyjnych itp., a nie na „zawyżanie wagi”. Moim
zdaniem najlepiej tego jednak w ogóle unikać, chociaż, oczywiście, konkretny
klient powinien raczej płacić za to, co sam dostaje, a nie pokrywać stratę tłumacza
na innych klientach.
Nie jestem też z reguły
wielkim fanem krótkich odpowiedzi. To znaczy można się takiej doigrać, ale
trzeba się postarać. Bardzo wierzę we wkładanie wysiłku w rozmowę i robienie
tego też dobrze, a nie tylko naszej pracy merytorycznej.
KK: Ja w takich kwestiach wykonuję prosty
rachunek ekonomiczny – ustalam, czy wyjaśnianie wszystkiego od Adama i Ewy
począwszy ma sens, czy niekoniecznie i zgodnie z tym działam. Są przypadki, gdy
rozmowa jest jak najbardziej wskazana, są też takie, gdzie wiadomo, że żadnego
pożytku z niej nie będzie, bo „prośba” zamawiającego jest zagrywką typu
jarmarczne targowanie się, a na to w moim świecie miejsca nie ma.
ŁG: Również co do sytuacji 2
zafunduję Ci podobną niespodziankę. Ostatecznie biura „tradycyjne” mają wiele
swoich dobrych stron, bywają oazą wolności od tych absurdów, którym podlegają
biura o orientacji bardziej zachodniej. Poza tym wszyscy mamy jakieś tam swoje
indywidualne przywary, tylko własne trudniej dostrzec, a cudze łatwiej. Jeśli
tylko można, to trzeba podchodzić do tego łagodnie, z wyrozumiałością, nam też
będzie wtedy lepiej, bo emocje robią swoje. Są plusy i minusy, jak zawsze.
Minusem jest to, że mówisz jak
grochem o ścianę. Za to plusem jest np. to, że nie wejdą Ci na poczucie winy,
że czego innego się spodziewali, bo oni już zrobili klientowi wycenę, a w życiu
nie słyszeli o stawce ekspresowej za 30 stron z wieczora na rano, nie poproszą
Cię też raczej o idealne odwzorowanie rozmiarów czcionki i odstępów na
podstawie skanu, nie wyskoczą z odliczeniem 30% w „fuzzy bandzie” 51-74% itp.
itd. Jest wiele rzeczy, których nie zrobią.
Poza tym takie każdorazowe
pytanie o wycenę przywykłem też postrzegać jako pewien ukłon w stronę niezależności
tłumacza. Między innymi na tym polega różnica między byciem współpracownikiem,
a byciem „dostawcą” (węgla na opał?).
KK: Czepiasz się słów J Dostawcą usługi jestem, a jakże. I mogę
nim być, o ile wynagrodzenie mi tę fuchę wynagrodzi. W przypadku tekstów moja stawka jest dość przejrzysta i
czy biuro tłumaczeń, czy pojedynczy naukowiec, czy firma eventowa, czy
farmaceutyczna mogą sobie spokojnie sami przeliczyć, ile zapłacą, bo algorytm
do tego mają opisany na początku współpracy jasno i wyraźnie. Ustne natomiast
zawsze wyceniam indywidualnie, bo tu wchodzi w grę X czynników wikłających.
ŁG: Oczywiście to byłaby insza
inszość, gdyby biuro wykorzystywało danego tłumacza do ustalania liczby znaków
lub słów do wyceny, a później zlecenia otrzymywałby ktoś „tańszy”, nie
wspominając o ukrytych aukcjach (nie zawsze widać, że mejl jest skierowany do
wielu odbiorców, a już zwłaszcza nie wiadomo, do ilu innych biur napisał klient
„naszego” biura), ewentualnie gdyby ktoś oczekiwał nie ustalonej w przybliżeniu
kwoty, a konkretnej, dokładnej liczby słów na podstawie nienadającego się do
konwersji skanu. W tym ostatnim przypadku czuć byłoby wyraźnie opary absurdu, a
w każdym razie byłoby to życzenie z gatunku takich, którym trzeba stanowczo
odmawiać i uważać, żeby samemu się tym absurdem nie zarazić. To jest inna para
kaloszy i martwi mnie, że ktoś w ogóle mógłby mieć wątpliwości, czy nie za dużo
oczekuje, jeśli nie chce być w taki sposób traktowany.
KK: Obawiam się, że to jest gdzieniegdzie
smutny standard – zrób nam OCR, wyceń, a my to zlecimy komuś tańszemu, wielu
kolegów opisywało takie sytuacje. Celują w tym biura forwardowania maili (kto
nie wie, co zacz, niech dziękuje niebiosom, że nie było mu dane poznać).
ŁG: Natomiast jeżeli tłumaczka
z Twojego przykładu postrzega tę kwestię w kategoriach oczekiwania od BT więcej
powagi czy „ogarnięcia”, to… może nawet teoretycznie ma racje, ale — moim
zdaniem — powinna wrzucić na luz.
Z psychologicznego i ekonomicznego punktu widzenia może warto wrócić
do tego, że każdy ma swoje indywidualne trudności, które ciężko jest sensownie
porównać, a łatwo pochopnie oceniać, marginalizować. Często nie wiemy, co jest
dla danego człowieka trudne, nie wiemy też, na jakich dokładnie podstawach
opiera się wybór konkretnego tłumacza, zwłaszcza gdy stawki są podobne. A co,
gdyby np. okazało się, że ktoś zleca nam tyle, ile zleca, właśnie dlatego, że z
jego punktu widzenia jesteśmy osobą najbardziej życzliwie nastawioną do
współpracy? A kto wie, ile razy taka osoba załatwiła akceptację dłuższego
terminu lub wyższej stawki, m.in. właśnie powodując się wzajemnością?
KK: O prawdziwości tych słów przekonałam
się osobiście w co najmniej kilku sytuacjach.
ŁG: Za to możemy pogadać o
dziesiątkach a nawet setkach stron kilku różnych „style guide’ów” do
pojedynczych, krótkich zleceń. O listach zadań do wykonania przy okazji
tłumaczenia, związanych nie z przekładem, a z prostą sekretarską obróbką
dokumentów, ewentualnie jakąś prostą pracą informatyczną.
KK: Zgadzam się, że rada dotycząca
‘wrzucenia na luz’ jest w tym przypadku słuszna, bo koszty OCR można z
powodzeniem uwzględnić w stawce. Ja tak robię z reguły, onlineocr.net kosztuje
niewiele za pakiet tysiąca stron, a swoje zadanie wykonuje wyśmienicie; klient
zaś (bezpośredni w szczególności) docenia kompleksową usługę, ALE… należy mieć
pewność, że nie jest to krótka wymiana maili z wyceną z klientem, który na taki
pakiet (czy inny soft o zbliżonych właściwościach) pieniędzy żałował, więc
poużywa sobie mój, a tłumaczenie zleci komuś tańszemu, jak opisano powyżej.
Czyli pierwsza zasada marketingu: dobrze poznaj klienta J
ŁG: Ale numer, jeszcze wyjdzie
na to, że się spieramy! No, ale skoro już tak Cię cały czas zaskakuję, to niech
mi będzie i wolno dodać, że nie jestem entuzjastą przykładania kategorii
„kompleksowej usługi” do naszej pracy. „Kompleksową usługę” może oferować np.
warsztat samochodowy lub firma informatyczna — i nie jest to żaden despekt
— ale nasza praca jest zbyt humanistyczna, aby używać metafor z produkcji i
sprzedaży. Podkreślam też, że tłumacz nie jest od wszystkiego, a od tłumaczenia,
podobnie jak adwokat jest od prawa, a lekarz od leczenia. Oczywiście wykonują
przy tym czynności administracyjne itd., ale tego się nie eksponuje. Wcale nie
rośnie szacunek do naszego zawodu, ani nawet sympatia, przez to, że się pozwala
na to, aby tłumacz był od wszystkiego, zwłaszcza kiedy do tego wszystkiego
należy gros prac, do których wykonywania jego kwalifikacje naprawdę nie są
potrzebne. Podam Ci trochę przerysowany przykład: jeżeli się aplikuje na
zastępcę dyrektora w średniej firmie, to dopisanie do CV „prawa jazdy kategorii
B i znajomości pakietu MS Office” raczej nie zwiększy szans takiego kandydata.
Asystentka dyrektora, która zarabia więcej od nas, a i tak parzy czasem kawę,
raczej też o tym nie pisze w CV, a o tych bardziej skomplikowanych rzeczach,
którymi się zajmuje, na czele z zarządzaniem czasem szefa i jego papierami,
pewnymi funkcjami reprezentacyjnymi itd.
Powiem więcej, wyraźniej: nie
należy pozwalać, aby tłumaczenie stawało się czymś w rodzaju taniego punktu
tłumaczenia plus drukowania plus półprofesjonalnego DTP i co tam jeszcze, bo to
jest tylko wersja po liftingu starego problemu pt. „Pani Marto, pani mi to
przepisze po francusku”.
KK: Taniego? Broń Boże! Kompleksowego?
Owszem, jeśli mam wystarczające kompetencje, by to zrobić dobrze. Na tej
zasadzie, powinnam ze swoich usług wyłączyć medical
editing czy medical writing, bo
to nie tłumaczenie J Natomiast to właśnie moje otwarcie na takie
dodatkowe usługi pozwoliło mi dotrzeć tu, gdzie obecnie jestem zawodowo – tj.
od kilku lat zajmuję się redakcją językową (i niekiedy tłumaczeniem) artykułów
medycznych dla dwóch periodyków medycznych wydawanych w Polsce. Można pomyśleć „phi, przecież to korekta,
wielkie mi rzeczy…”, natomiast nie do końca w tym przypadku zakres usług
pokrywa się z korektą, bowiem wymaga oprócz znajomości prawideł języka, również
znajomości omawianych zagadnień (w celu wychwycenia przejęzyczeń, pomyłek czy
ordynarnych błędów, których z jakiegoś powodu nie zauważył recenzent), a także
– a może przede wszystkim – znajomości zasad pisania artykułów medycznych
(czyli szeroko rozumianej sztuki medical
writing). Niemniej ja o tym nie tyle w ramach autopromocji, co bardziej dla
ukazania, że poszerzanie zakresu usług z zamiarem osiągnięcia rzeczonej
„kompleksowości”, wcale nie musi być ślepą uliczką i zaniżać nasz status
zawodowy.
Zdecydowanie natomiast zgadzam się z tym,
co powiedziałeś o psychologicznym efekcie takiego działania – zasada
wzajemności jest jedną z głównych metod wywierania wpływu, uważam, że ma swoje
zasłużone miejsce w dobrych relacjach biznesowych, ociepla wzajemne stosunki,
wyraża naszą „dobrą wolę” (podkreślę – nie tożsamą z byciem frajerem, ofiarą
losu i przysłowiową bosą sierotą, która daje się wyzyskiwać) oraz pozycję
„frontem” (a nie zadem :P ) do klienta.
ŁG: Zdecydowanie. Trzeba być
uprzejmym. Trzeba być pomocnym. Nie trzeba robić problemów. Raczej trzeba je
rozwiązywać. Tylko że być pomocnym to nie znaczy być służalczym. Przecież nie
podbiegniemy do prezesa i nie zaoferujemy mu, że poniesiemy za niego teczkę,
prawda? (Chyba że jest to osoba np. starsza lub chora, a teczkę ma cięższą).
Nie obejdziemy też raczej samochodu, żeby mu otworzyć drzwi (chyba że
własnego), stanąć na baczność i strzelić obcasami. To akurat każdy intuicyjnie
jakoś łapie. Tylko szkoda, że ludzie nie łapią tego w scenariuszach mniej
przejaskrawionych.
Powiedziałbym, że w naszej
branży służalczości — w sensie gotowości do wykonywania różnych zadań poniżej
własnych kwalifikacji, aby tylko zadowolić klienta — jest nadmiar, a
uprzejmości i gotowości do pomocy jest akurat wręcz za mało.
KK: Otóż to!
ŁG: Przy okazji — z osobami, u
których z wzajemnością jest krucho, np. nie pomogą, tworzą listy wymagań,
przerzucają na tłumacza, co się da, są apatyczne, niezadowolone — też trzeba
pracować, trzeba starać się je zrozumieć, to pewnie często są ludzie, którzy
mają trudną sytuację w rodzinie, w pracy, mieli ciężkie dzieciństwo, to jest
większy problem niż tylko te stosunkowo drobne uciążliwości, jakie innym osobom
sprawia potem obcowanie z nimi.
Jednak, ostatecznie rzecz
biorąc, kiedy już się trafi na kogoś, kto zachowuje się naprawdę jak buc albo
jak osoba bezpodstawnie rozkapryszona, to trzeba po prostu postawić takiemu
zachowaniu tamę. Zręcznie, inteligentnie, nie napastliwie, ale też nie
nadskakiwać i nie dolewać oliwy do ognia przez wchodzenie w jej grę. Zresztą
schlebianie nastrojom takiej osoby nie pomaga jej, a szkodzi, pogłębia jej
problemy, utrwala postawę, która te problemy pomnaża.
KK: I po n-te w tej kwestii – znów się
zgadzamy co do style guide’ów, od tego są DTPowcy, a nie tłumacze. W światłych
krajach (czyli m.in. tu, gdzie mieszkam), wygląda to całkiem radośnie, a i
zarobić można ładnie na takiej pracy – dniem i nocą, co kto woli. Na portalu
reed.com jest sporo ofert dla rzeczonych „document production specialists”, w
Londynie uposażenie roczne brutto na takim stanowisku może wynosić nawet 35
tysięcy funtów. Zdecydowanie nie ma zatem sensu, żebyśmy za stawkę tłumacza
„rzeźbili w Calais” (kto nie wie, o co chodzi, niech sobie ładnie i sprawnie
wymówi powyższe :P), bo od tego są inni, tacy którym za to płacą.
ŁG: Wiesz, to o czym ja często
mówię, co niektórzy odbierają jako „prace niegodne tłumacza”, „poniżej” itd.,
to jest w znacznej mierze kwestia tego, że będąc mistrzem a przynajmniej w
miarę samodzielnym czeladnikiem w jednym konkretnym fachu nie powinno się robić
za ciurę w innym.
Tłumacz, który ma konkretny
zawód, podobnie jak lekarz czy prawnik, nie jest od tego, żeby posłusznie
merdać ogonem i wykonywać zadania, które klient biznesowy pragnie na niego
przerzucić, bo szkoda mu czasu własnego personelu pomocniczego. I jeszcze potem
będzie taki klient narzekał, że mu np. tłumacz przysięgły troszkę krzywo
przeskanował tekst tłumaczenia albo tłumaczka medyczna marginesy nie do końca
wyrównała tak jak w PDF-ie. Absurd, ale takie właśnie absurdy się nakręca przez
brak ucinania tego w zarodku, sygnalizowania oporu materii już wtedy, kiedy
problem dopiero się zaczyna. Niektórym ludziom pewne rzeczy trzeba po prostu
powiedzieć albo pokazać bardziej „fizycznie”.
Niczego nikomu nie ujmując,
nie po to się zdobywa określony zawód, aby potem służyć za niewykwalifikowaną
siłę pomocniczą dla innych zawodów.
KK: Ha ha ha, to jest właśnie główna
przyczyna, dla której w pewnych kręgach uznawana jestem za osobę zarozumiałą:
ponieważ odmawiam pracy poniżej kwalifikacji. Szanuję swój wysiłek, szanuję
swój czas – te zainwestowałam we własne wykształcenie (formalne i nieformalne)
i nie widzę powodu, dla którego szacunku tego miałyby nie podzielać osoby, z
którymi współpracuję, analogicznie do tego, jak ja szanuję ich czas i wysiłek
włożony w zdobywanie kwalifikacji (i znowu: zasada wzajemności, o tym już było,
nie?).
ŁG: Tu może być tak, że
osoba reprezentująca klienta coś sobie w jakiś sposób układa, szufladkuje,
ewentualnie próbuje — mniej lub bardziej nieświadomie — stworzyć pewną
praktykę, a każda praktyka zawsze musi się zacząć od jakiegoś pierwszego
precedensu czy dwóch. W każdym razie kiedy się wyczuje taką częściową utratę
kontaktu z rzeczywistością (wprowadzanie sobie do takiej rzeczywistości pewnych
zmian, bo tak wygodniej), to trzeba go naprawić, a nie samemu się do niego
dostosować. Gdyby klient ogłosił pewnego dnia obniżenie naszego wykształcenia o
jeden poziom czy tak odjęcie ze dwóch lat doświadczenia, obawiam się, że
znaczna część tłumaczy łyknęłaby to gładko i żyła sobie dobrze z klientem
dalej. A tu trzeba przerwać rozmowę, wybić rozmówcę z rytmu, poprosić o
skonfrontowanie z rzeczywistością, ostatecznie to wymusić albo się wymiksować.
KK: Dotychczas w zasadzie chyba nieźle
wyszłam na ortodoksyjnym przestrzeganiu tej zasady, co dowodzi, że ma to sens.
Myślę w tym momencie o sytuacji sprzed ponad 2 lat, gdy wyjechałam do UK,
zasadniczo bez „przygotowanego gruntu”, praktycznie w środku martwego sezonu
tłumaczeniowego (tj. w momencie, gdy tłumaczeń ustnych praktycznie nie ma),
wynagrodzenie z tytułu tłumaczeń pisemnych wpływało w złotówkach (czyli
dzielimy przychód na 5 – wg kursu z tamtego okresu) i nie do końca wiedziałam,
jak wyjazd wpłynie na moje relacje ze stałymi klientami, czy w ogóle będę nadal
wykonywać tłumaczenia konferencyjne, czy komuś będzie się opłacało ściągać mnie
z Londynu do Warszawy, Poznania, Katowic czy Krakowa. Przyznaję, że początki
były trudne, zwłaszcza, że po 6 tygodniach dołączyły do mnie dzieci, a po
kolejnych 5 tygodniach również mąż i cała menażeria J Niemniej postawiłam sobie za punkt honoru
nie podejmować pracy poniżej posiadanych kwalifikacji i wkrótce po spełnieniu
wymogów formalnych (czyt. przesłaniu tony papieru do wskazanych instytucji),
zaczęłam pracować w londyńskich podstawówkach jako supply teacher, czyli taki nauczyciel na zastępstwo krótko- lub
długoterminowe, dzięki czemu nie muszę przyjmować zleceń szkolnych w okresie,
gdy mam nadmiar tłumaczeniowych, natomiast mogę angażować się mocniej w
nauczanie w martwym sezonie tłumaczeniowym, i to na chwilę obecną świetnie
reguluje moją sytuację. Żal mi zupełnie szczerze, gdy czytam na forach, że
przecież wszyscy Polacy, którzy przyjeżdżają do UK podejmują podrzędne prace…
bo to pokazuje, jak nisko cenimy własne kompetencje, jak źle sami o sobie
myślimy i jak wiele – jako naród – mamy do zrobienia w zakresie poczucia
wartości. Natomiast są też przypadki bardzo pozytywne – myślę tu o Marcie Stelmaszak
chociażby – i oby było ich więcej.
ŁG: Również w kraju zachodzi
niebezpieczeństwo powierzania tłumaczom i przyjmowania przez tłumaczy
zleceń na zasadzie praca w biurze na ¾ etatu plus ¼ na zmywaku, musisz wziąć
jedno i drugie. Tak wyglądają opisy stanowisk w ogłoszeniach o pracę, tak
czasem wyglądają zamówienia na tłumaczenie — tłumaczenie i coś jeszcze albo coś
zamiast. Często wycenione już przez klienta — i wycenione na poziomie
wynagrodzenia za roznoszenie ulotek.
Nie ma potrzeby, aby takimi
rzeczami zajmował się tłumacz. Tłumacz jest naiwny, jeśli myśli, że
przyjmowaniem takich dyspozycji zapewni sobie szacunek i sympatię klienta.
Wręcz przeciwnie: przyczyni się do dalszego zaniżania swoich kwalifikacji w
rozumowaniu klienta i dalej być może będzie już tylko gorzej. To się też odbije
na stawkach. Uważam, że trzeba być elastycznym i pomocnym, ale są granice.
Pomoc i elastyczność powinny wynikać z potrzeby, a nie z wygody i nie z
dopasowywania się czyichś cudacznych wyobrażeń. Jeśli zadzwoni klient
i powie „Pani Marysiu, proszę mi zamówić pizzę do firmy i jeszcze
hydraulika” albo „znaleźć jakiegoś dobrego fryzjera dla córki”, bo „wie pani,
ja wolę załatwiać wszystko w jednym miejscu”, to jaka będzie nasza reakcja? A
podobnym mechanizmem rządzi się dorzucanie różnych prostych prac biurowych
i technicznych do zleceń tłumaczeniowych.
KK: Wspominałeś natomiast o fuzzy bandach,
matchach i innych dziwnych Tradeuszowych (czy ogólnie kocich [CAT tools])
cudowiankach w kontekście biur tradycyjnych i nowoczesnych. Co zatem zrobimy z
Sytuacją nr 3? Dajemy im tę zniżkę, czy nie? Osobiście, podobnie jak tłumaczka
zgłaszająca w/w sytuację „generalnie odpowiadam, że nie stosuję rabatów”, bo
jestem tradycjonalistką w tej materii i uważam swojego kota za własne zwierzę,
a jego wykorzystywanie w celach dowolnych za tajemnicę warsztatu (mam nadzieję,
że nikt mnie o zoofilię nie posądza…), niemniej nie to mnie w całej sytuacji
szczególnie uderzyło. Dość przerażająco zabrzmiała druga część zdania „Generalnie odpowiadam, że nie stosuję
rabatów, ale z tym klientem niestety nie będzie to możliwe”. Co to znaczy,
że nie będzie możliwe? Stwierdzenie, że coś jest niemożliwe kończy negocjacje,
tak? Pytanie: czy o niemożliwości tłumaczkę poinformowało biuro, czy „wyczuła”,
że się nie da? Jeśli pierwsze – no cóż, ustalam na ile mi zależy długofalowo na
tym zleceniodawcy i albo faktycznie idę na ustępstwa (jeśli zleceniodawca
fajny, ciekawe teksty, dużo zleceń, stawka podstawowa b. kulturalna i takie
tam…), albo trzymam się swojego światopoglądu i mówię ‘żegnaj’ bez żalu. Jeśli
drugie, to… dlaczego sam/ sama zamykam sobie drzwi, którymi nikt mi (jeszcze) w
twarz nie dał? Jeśli się boję, czy nie potrafię rozmawiać o pieniądzach, to
polecam ciężko przestraszonym wpis „Pecunia Non Olet” sprzed
kilku lat, który w kilku punktach nakreśla, jak to można zmienić. Mam dziwne
poczucie, że w większości sytuacji tak właśnie jest, że sami sobie zamykamy te
otwarte drzwi, że ulegamy złudzie „ja mały człowieczek kontra Wielkie Biuro/
Wielka Firma etc.” i wchodzimy na pozycję poddańczą, podrzędną czy
podporządkowaną. Nie tak to wygląda. Pracujemy jako przedsiębiorca z
przedsiębiorcą (rozmiar nie ma znaczenia – tak to szło, Łukasz? :P), w związku
z czym jako samostanowiący podmiot (nie zaś pracownik, którego z pracodawcą –
rzeczonym Wielkim Biurem czy Wielką Firmą – łączy stosunek pracy oparty m.in.
na dobrowolnym podporządkowaniu) mamy identyczne prawo jak tenże klient do
określania warunków współpracy – ba, w zasadzie jako pracownik również takie
prawo mamy, choć jego zakres będzie nieco zawężony. Kwestia świadomości, wiary
w siebie (choćby w wersji fake it till you make it) i asertywności oraz dobrej
techniki – negocjacyjnej ma się rozumieć. Przy tej okazji warto wspomnieć o
pewnym szkoleniu, Ty zdaje się jesteś zdeklarowanym uczestnikiem…?
ŁG: Mam poważną wątpliwość.
Sam przyjmuję bez entuzjazmu propozycje obniżonych stawek za fuzzies, ale
zasadniczo sam ich nie oferuję, chyba że chodzi o rozliczenie w trybie korekty
czegoś, co wymaga dostosowania dat i nazwisk, ewentualnie prawie identycznej
umowy różniącej się kilkoma klauzulami. Na analizowanie porównawcze zdania w
dwóch językach przez informatyka i obliczanie na tej podstawie, ile to
rzekomo mniej pracy tłumacz ma do wykonania — a na tym właśnie polega
obliczanie procentów w CAT-ach — uważam, że tłumacze nie powinni pozwalać. To
jest niepoważne. To tak jak gdyby kierowca, prawnik, ogrodnik czy nawet
farmaceuta albo okulista ze szpitala siedział i oceniał w swej mądrości
procentową ważność poszczególnych ruchów chirurga dla całej operacji.
KK: Powiedz to NFZowi, który wycenia
procedury medyczne… to tak na marginesie.
ŁG: Wypada jednak zwrócić
uwagę, że na uprzejme pytanie należy się uprzejma odpowiedź. Treść pytania może
być mało przyjemna — co oczywiście znaczy, że treść odpowiedzi również nie musi
przyjemna dla pytającego — ale nie można tutaj, jak to się mówi, „wyskakiwać z
buzią”.
Słusznie, moim zdaniem,
intuicja Cię wiedzie do tej drugiej części zdania, o której wspominasz. Tłumaczce
zdecydowanie dajmy odetchnąć, tym bardziej, że nie mamy konkretnych danych, aby
polemizować z jej oceną sytuacji. Wypada jednak zauważyć tak bardziej ogólnie,
że wśród tłumaczy i biur jest taka postawa — może fatalistyczna, może
psychasteniczna — że skoro klient coś powiedział, to jest to równie niezawodne
i niezmienne jak prawo fizyki.
KK: Głupia i krótkowzroczna postawa, bo
się mści – i na tłumaczu, i na biurze, i na samym kliencie.
ŁG: Otóż to. Nawet w sądzie (czy może raczej: a
zwłaszcza w sądzie) można złożyć wniosek, aby sędzia uzasadnił wydany przez
siebie wyrok. A przecież większość klientów nie chodzi w todze i w łańcuchu z
orłem, nie wydaje wyroków w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej, prawda? Zresztą
jak jest wyrok, to jest i glosa, analizują to teoretycy i prawnicy, porównują z
innymi orzeczeniami, weryfikują, opiniują. A u nas jest bezpośrednie
kształtowanie przez słowa klienta świadomości tłumacza lub biura. Ktoś z
tłumaczy lub biur mógłby mi teraz odpowiedzieć, że taki niby jest biznes. Tylko
że w negocjacjach biznesowych jest zupełnie normalną i oczekiwaną rzeczą, że
padają pytania „dlaczego tak?”, „na pewno tak?” i uwagi typu „ja uważam
inaczej”, „musimy spotkać się w połowie drogi”, „pozwól, że cię przekonam do
swoich racji”. No chyba że się negocjuje na kolanach, jeśli nie na łokciach.
KK: Wiesz, gdyby głupota umiała latać,
mielibyśmy poważny kryzys w organizacji ruchu lotniczego, z uwagi na dzikie
zagęszczenie pojazdów powietrznych J
Na tę okoliczność warto też pokazać
pozytywny przykład korygowania opinii klienta w celu m.in. ochrony jego
profesjonalnego wizerunku – dzisiaj wspominany w dyskusji na jednej z grup. Gwoli
przypomnienia (a PT Czytelnikom przybliżenia):
Mail
od klienta: „Robił pan dla nas tłumaczenie strony i teraz ją zmieniliśmy, pana
teksty trochę też skróciliśmy. Teraz chciałbym pana poprosić, czy mógłby pan
sprawdzić literówki, które zrobił automatyczny system. Oczywiście skoro chodzi
o sprawdzenie a Pan już zna te wszystkie teksty poproszę o najlepszą cenę”. Zaglądam
na stronę. Prawie wyłącznie nowe treści (jakieś 90%). Wszystko puszczone przez
GT. Odpisałem dość grzecznie acz stanowczo. Poinformowałem co sądzę o tekstach
z GT oraz poradziłem natychmiastowe zdjęcie kompromitujących firmę podstron.
Pan błyskawicznie skontaktował się telefonicznie. W efekcie wszystko zostanie
zlecone jako tłumaczenie (przynajmniej jeśli chodzi o polską wersję językową).
I tak to powinno moim zdaniem wyglądać. Win-win,
wszyscy zyskali, nikt nie stracił – ani twarzy, ani dochodu, ani relacji
biznesowej.
ŁG: W tym akurat przypadku
myślę, że jest duże prawdopodobieństwo, iż nasz kolega-tłumacz trafił na
bystrego rozmówcę, który początkowo nie wiedział, w jaki sposób powstały te
zmiany i jak dużo ich w rzeczywistości było. Po otrzymaniu informacji od
tłumacza uznał za stosowne je sprawdzić, a po sprawdzeniu — błyskawicznie
skorygował. I to tyle. Żadnych kompromisów, ratowania twarzy ani innych tam.
Zresztą tutaj raczej nie byłoby kwestii utraty twarzy przez klienta — chyba że
w ogóle zrezygnowałby z korekty po GT — a po prostu ugięcia się przez tłumacza
i przyjęcia sieczki do korekty po jakiejś super zniżkowej cenie. (Problem
„najlepszej ceny” całkowicie pomijam, bo on wymaga w ogóle odrębnej rozmowy).
Nieco inaczej sytuacja 4. Ona,
niestety, obrazuje brak krytycznego, takiego naprawdę logicznego, sensownego
myślenia — często u osób wykształconych, sprytnych. Znowu — to chyba nie jest
tak, że ludzie nie umieją myśleć albo nie chcą. Może raczej jakieś takie
poczucie znikomej sprawczości, braku możliwości wpływania na dotyczącą ich
rzeczywistość? A może nie czują się powołani? Nie wiem, trochę trudno zgadywać,
ale każdy, kto nie jest typem naturalnego przywódcy czy tam innego gieroja,
któremu nikt w kaszę nie dmucha, a musi funkcjonować w biznesie czy nawet po
prostu w strukturze korporacji, urzędu — powinien dla własnego dobra zapisać
się na jakiś porządny kurs asertywności, przeczytać dobrą książkę na ten temat.
Na temat grzecznego, kulturalnego stawiania granic i komunikowania innym tego,
gdzie te granice leżą. A także na temat niepoddawania się sugestiom.
Oczywiście wiadomo, że nikt
nie lubi problemów, negatywnych niespodzianek. Ludzkie odczucie. Tylko trzeba
uważać, gdzie się je kieruje, no i to nie odczucia powinny kierować nami, a przynajmniej
nie każde, nie całkowicie. Dotyczy to także kogoś, kto w danych stosunkach jest
klientem czy nabywcą.
Mówiąc dość lapidarnie,
tłumacz wykonuje tłumaczenie, a nie sprzedaje ubezpieczenie od niezadowolenia
klienta, od reklamacji, od humorów.
KK: Bardzo mi się podobają Twoje słowa o
‘niesprzedawaniu ubezpieczeń od złego humoru klienta’. To, co zadziwia, a
niekiedy wręcz szokuje, to praktyka obciążania wykonawcy (tj. tłumacza)
konsekwencjami układu biznesowego między zleceniodawcą (tj. biurem) a jego
klientem. Dziwi mnie to o tyle, że za coś tę marżę sobie biuro nalicza, tak?
Prowadząc działalność polegającą na
podzlecaniu czegokolwiek, my odpowiadamy przed biurem, a biuro – przed klientem
i dobrowolnie ono nie może sobie wyskoczyć z szeregu, uzależniając własne
działania wobec nas od tego, co nastąpiło na górnym poziomie opisywanego
łańcucha pokarmowego, bo to zwyczajnie nie nasza sprawa, a tzw. ryzyko
biznesowe zleceniodawcy. Klient docelowy ryzykuje, że dostanie skopaną robotę
albo agencja-widmo pójdzie sobie z jego kasą; biuro ryzykuje, że klient nie
zapłaci, tłumacz nie dostarczy, dostarczy zbyt późno lub dostarczy skopany
tekst; my ryzykujemy, że nam pośrednik nie zapłaci, ale po to starożytni
Rzymianie wymyślili umowy, żeby się przed tym chronić. O umowach też już w tym
blogu było w poście „Kącik porad prawnych”.
ŁG: Jak wspomniałem, tłumacz
nie jest od tego, żeby ubezpieczał, żeby pomagał w windykacji należności od
niesolidnego klienta, żeby opracowywał rozliczenia między biurem a klientem
itp. itd. Oczywiście reklamacje i podobne do nich żądania poprawek i zarzuty do
tłumaczenia są bardziej merytorycznie związane z pracą tłumacza niż np.
windykacja należności, ale absurdem jest takie postawienie sprawy, że to
tłumacz odpowiada, jeżeli klient biura przestaje zachowywać się racjonalnie i
zgłasza zarzuty, który nie mają pokrycia w rzeczywistości, odmawiając zapłaty.
Tłumacz może tutaj — i powinien! — wykazać się większą elastycznością,
solidarnością i wyrozumiałością niż „nic mnie to nie obchodzi, to wasza sprawa,
zapłaćcie fakturę”. Ale — jeszcze raz powtórzę — przesuwanie na tłumacza winy,
odpowiedzialności za niedogodności i przykrości wyrządzane przez klienta to jak
obwinianie żony o to, że ma człowiek problem z teściami.
Druga rzecz, że niektóre biura
faktycznie przesadzają z tym minimalizowaniem własnej aktywności, zwłaszcza
jeśli przy okazji maksymalizują własną marżę lub minimalizują wynagrodzenie
tłumacza lub jedno i drugie. W takiej sytuacji może lepiej byłoby zmienić
profil działalności i zacząć działać otwarcie jako agencja pośrednicząca, coś
jak pośrednik na rynku nieruchomości. Wtedy biuro zapewniające korektę,
weryfikację, konsultacje, pełną obsługę klienta i ewentualnie jakieś usługi
dodatkowe, gdzie tłumacz zajmowałby się tylko tłumaczeniem, występowałoby
bardziej jako (zbiorowy) wytwórca, coś w rodzaju fabryki. I wtedy łatwiej
byłoby jedno z drugim porównać, nie byłoby tylu nieporozumień. Część takich
biur pośredniczący mogłaby się wyspecjalizować bardziej jako brokerzy
załatwiający tłumaczenia konkretnym klientom, a część bardziej jako
menedżerowie załatwiający zlecenia konkretnym tłumaczom. Czy wręcz
jednoosobowym biurom tłumaczeń.
Jeśli biuro działające jako
wytwórca przerzuca na tłumacza humory klienta, uznaje z automatu reklamacje
klienta albo chociażby załatwienie reklamacji przerzuca na tłumacza — no takiej
sytuacji trzeba stawić odpór. Tłumacze powinni jeden po drugim odmawiać
podpisywania umów z biurami, które wymyślają różne takie klauzule w naszym odczuciu
nieuzasadnione, nadmiernie ułatwiające im życie naszym kosztem.
KK: Zwłaszcza, że są to klauzule w wielu
przypadkach uznawane za niedozwolone, z uwagi na nieproporcjonalność zobowiązań
nakładanych na strony etc. Cóż – chciało się kapitalizmu to się go ma. I chyba
właśnie sytuacja gospodarczo-polityczna wymusza na każdym, najdrobniejszym
nawet przedsiębiorcy, posiadanie pewnej miary wiedzy z zakresu prawa –
cywilnego i pracy, marketingu, zarządzania, księgowości i 1001 innych. W
przypadku współpracy z biurami tłumaczeń występujemy jako odrębny podmiot
gospodarczy, więc jest to układ równego z równym; w przeciwieństwie do
kontekstu stosunku pracy, który z definicji zakłada relację podległości –
pracownika pracodawcy.
ŁG: To jest dość naturalna
sytuacja, polegająca na tym, że — jako „dostawca” czy inny „podwykonawca” —
wchodzi się w dokładnie taką rolę, jaką wyznaczył nam w swoim biznesplanie
ktoś, kto zarządza całością. Zostajemy po prostu określonym trybikiem w
maszynie.
Zresztą jest to poniekąd
bardziej praktyczne, abyśmy po prostu, jak to się mówi, „dołączali do jego
zespołu” i wraz z nim realizowali potrzeby czy tam wymagania jego własnego
klienta, niż gdyby on miał funkcjonować w dwóch całkowicie odrębnych umowach i
stosunkach odnoszących się do tej samej rzeczy. Czyli gdyby np. stosunek
biuro-tłumacz był całkowicie niezależny od stosunku biuro-klient, a biuro nie
miało możliwości skorelowania jednego z drugim.
Tylko że, znowu, jest pewna
granica. Zlecenie na zewnątrz tłumaczenia czy też wciągnięcie na chwilę do
zespołu zewnętrznego tłumacza to co innego niż oddelegowanie wszystkich
aspektów prowadzenia firmy i stosunków z klientem, choćby w zakresie tego
jednego tłumaczenia, na tłumacza.
KK: Czyli wracamy do pytania, jaki jest
dokładny zakres „kompleksowej, nie-taniej usługi”. W przypadku stosunku pracy
jest łatwiej – wymóg opisu stanowiska załatwia sprawę. W przypadku współpracy
b2b umowa jest przydatnym narzędziem.
W tym miejscu należy też wspomnieć o
potrzebie równowagi. Jako tłumacze równoważymy m.in. „wyjście naprzeciw
potrzebom klienta” z „ochroną własnych interesów/ korzyści”, w kwestii zakazu
konkurencji, deadlines, dodatkowych usług typu OCR, edycja etc. Biura z kolei
równoważą (a przynajmniej powinny) relacje z klientem docelowym i z tłumaczem-dostawcą-wykonawcą
(jak zwał, tak zwał) przy okazji zastrzeżeń klienta do jakości tłumaczenia…
ŁG: Niestety niektóre biura z
automatu przyjmują, że klient ma rację, bo „klient ma zawsze rację” czy „klient
nasz pan” czy w ogóle bez refleksji, względnie mają założenie biznesowe
uznawania każdej reklamacji. Być może taka służalcza już postawa jest wynikiem
olbrzymiej presji na rynku, nie tylko cenowej, a może jakimś uproszczonym
biznesplanem, ale tak czy owak uważam, że tłumacz nie może w czymś takim uczestniczyć,
nie może tego legitymizować. To jest nieracjonalne, a to oznacza, że przekracza
granice tego, co można akceptować.
KK: Chyba najbardziej kuriozalna wersja
tej maksymy „klient ma zawsze rację” ma miejsce wówczas, gdy klient kompletnie
nie zna języka obcego, z którego/ na który przekład został dokonany, a zaczyna
kwestionować coś, czego jesteśmy pewni z okazji własnych kompetencji
językowych, jak i pozajęzykowych (tj. tych stricte związanych z dziedziną
tłumaczenia). Miałam taką sytuację, gdy „nasłany na przeszpiegi” na moje
tłumaczenie ustne dobry znajomy klienta, jakoś-tam znający angielski, natomiast
z zerową znajomością języka medycznego, zarzucił mi nadmierną rozwlekłość w
języku polskim, bowiem tam, gdzie wykładowca rzucał nonszalanckie „PNMs” ja
używałam kilku słów (potem, po wyjaśnieniu schodząc do jednego – najkrótszego z
polskich synonimów), natomiast coś, co on znał pod hasłem „pierścień
neuroretinalny” (od ‘neuroretinal rim’; obrzydliwa polska kalka skądinąd) ja
określałam mianem „pierścienia nerwowo-siatkówkowego”. Stanęłam przed zadaniem
wyłożenia klientowi (również niezorientowanemu w tematyce), jak się sprawy mają
i dlaczego – w imię Nauki – nie zmienię podejścia.
ŁG: Moim zdaniem dobrze
zrobiłaś. Patrząc od strony klienta, dużym problemem wydaje się asymetria
informacji, ryzyko selekcji, w tym tzw. ryzyko moralne. Klient nie jest w
stanie bezpośrednio i miarodajnie ocenić kwalifikacji tłumacza, nie dowierza mu
też czasem na nieco innych płaszczyznach, a radzi sobie, jak umie. To trzeba
zrozumieć, ale też nie trzeba pozwalać na to, aby zbyt merytorycznie oceniał
nas czy poprawiał ktoś, kto nie zna języka. Taka osoba powinna poprzestać na
tym, na ile w świetle dostępnych materiałów jest prawdopodobne, że dany tłumacz
jest dobry, solidny itd.
O ile laik nie ma np. wiedzy
teoretycznej mimo braku praktyki, czy odwrotnie, czy też z jakichś innych
względów nie dysponuje akurat wystarczającą wiedzą, to wyznaczanie takiej osoby
do weryfikacji, oceny, korekty itd. jest nieracjonalne. Z tego powodu nie
należy się na to godzić. Tym gorzej jeśli godzi się na to profesjonalista,
który ma obowiązek troski o swoją dziedzinę, o stan związanej z nią wiedzy
i wiedzy o niej.
KK: Święte słowa – jako profesjonaliści
jesteśmy zobowiązani troszczyć się o swoją dziedzinę, o stan związanej
z nią wiedzy i wiedzy o niej. Trochę mi to – w pozytywnym znaczeniu –
zalatuje przysięgą Hipokratesa, na użytek dowolnej dziedziny, czy też – szerzej
rzecz ujmując – etyką zawodu. Obawiam się jednak, że w Polsce z etyką zawodową
– pomijając kuriozalne zjawisko sumienia w medycynie – jest raczej cienko, brak
jest jednolitych standardów, co przekłada się również na styl pracy. Jako
dziecko głębokiego PRLu trochę tęsknię za systemową regulacją wielu dziedzin
życia, chyba dlatego mieszkam w UK…
ŁG: Wracając do klienta, niech
oni sobie np. zapytają — tylko za pierwszym razem, ewentualnie drugim, jeśli w
międzyczasie zapomną — dlaczego „house” raz jest „domem”, a raz „domu”, nie
wspominając o tym, że „schoolhouse” czy „courthouse” domem nie będzie. Tylko
bez czerwonego długopisu w garści i nie w trybie „kontroli jakości” czy czego
tam, o reklamacjach czy innych „issues with your translation” nie wspominając. A
jeśli reagują odmową przyjęcia do wiadomości tego, że w języku polskim istnieją
deklinacje — zwłaszcza po pokazaniu im źródeł — to można i chyba trzeba im
współczuć jako ludziom przeżywającym bardzo bolesne zderzenie z rzeczywistością
(bardzo ostre wyparcie), ale to jest sytuacja, na którą trzeba reagować
zdecydowanym sprzeciwem, a nie samemu do niej się dostosowywać.
Mam wielki żal do tłumaczy o
to, że postępują inaczej. To tak jak gdyby historyk pozwalał na to, aby
szwagier wydawcy pouczał go o tym jak to Kazimierz Wielki odparł potop szwedzki.
KK: Zaciekawiło mnie właśnie, czy to jest
specyfika sytuacji tłumacza w Polsce, czy tłumacza jako grupy zawodowej… Temat
do zbadania i zdecydowanie na osobny wpis, bo przyznam szczerze, że jako
zwierzę odosabniające się nie mam zbyt rozległej wiedzy o tym, co w półświatku
piszczy globalnie. Natomiast coś mnie skłania do myślenia, że totalny brak
jedności w obrębie grupy zawodowej jest mocno polski. My się nie umiemy
jednoczyć jako naród, gdy jest stabilnie, gdy trzeba się wspierać i ulepszać
sytuację, która jest. Mamy tendencję do jednoczenia się wyłącznie w celu obicia
komuś mordy (pardon my French), obalenia systemu i rewolucji. W warunkach
ewolucji natomiast dostajemy małpiego rozumu i uprawiamy „każdy sobie rzepkę
skrobie” kierowani nienasyconą zawiścią wobec sąsiada (kolegi po fachu –
niepotrzebne skreślić), który „ma lepsze”…. Ale zejdźmy na ziemię - co z
sytuacjami nr 5 i 6?
ŁG: Sytuacje 5 i 6 to w sumie
powrót do „jedynki”, ale mają one i dodatkowy wymiar, podobny nieco do
„czwórki”. Wymiar, powiedziałbym, podobny perspektywy dziecka, które pewne
sprawy rozumie w sposób bardzo uproszczony. To nadmierne uproszczenie nie
polega tylko na tym, że ktoś nie chciałby płacić za dojazd lub nie chciałby za
gotowość, za standby, płacić
dokładnie tyle samo, co za faktycznie otrzymaną usługę. To akurat jest
zrozumiałe. To trzeba zrozumieć i podejść do tego z pewną cierpliwością, bo po
prostu każdy patrzy, przynajmniej początkowo, bardziej z perspektywy własnej
niż cudzej. Tylko że rozsądny, dorosły już człowiek nie powinien spodziewać się,
że ktoś inny będzie dla jego firmy pracować ze stratą dla swoich własnych
finansów, swojej własnej działalności. Nie mówię tutaj o sytuacji, gdy ktoś
spodziewa się, że np. państwo, społeczeństwo, zapewni mu dostęp do jakiejś
formy pomocy życiowej (medycznej, prawnej, fachowej), której sam nie mógłby
sobie sfinansować — to jest normalne. Natomiast inaczej to wygląda, kiedy ktoś
sam się nastawia na generowanie zysku dla siebie, a oburza się na to, że inni
nie chcą altruistycznie do tego jego interesu dokładać. Chyba już widzisz,
dlaczego porównuję to ze spojrzeniem dziecka?
KK: Roszczeniowość – tak to widzę, może z
niedojrzałości, może z utrwalenia nawyku. Pokolenie Y chyba z tego słynie, nie?
I jest to moim zdaniem bardzo podobne do zgoła niebiznesowej sytuacji, gdzie
ktoś oczekuje ryby a nie wędki np. od systemu opieki społecznej wspierając to
argumentami „bo tak”, „bo mam dzieci”, „bo nie mam pracy” – jednocześnie nie
robiąc nic w kierunku zmiany swojej sytuacji.
ŁG: To jest zresztą głębszy
problem — w sytuacjach związanych z połączeniami komunikacyjnymi, dostępem do
mediów, telefonu itd. — klienci mogą spodziewać się, że przedsiębiorstwo
użyteczności publicznej dociągnie dostęp nawet tam, gdzie jest to mało
opłacalne. Że na przykład listonosz pojedzie do innej wsi z jednym tylko
listem, a wiadomo, jak się przedstawia porównanie czasu pracy i ewentualnie
zużycia paliwa z ceną znaczka. A jeszcze przecież list jechał wcześniej
pociągiem. Tłumacz jest taką „użytecznością publiczną” w sądzie jako
tłumacz przysięgły, może być w różnych innych sytuacjach, ale zdecydowanie
przesadzają firmy, które konstruują długie listy życzeń na temat tego, za co to
one nie chcą płacić, a czego też nie powinien tłumacz uwzględniać w ogólnej
cenie. Czyli, reasumując, ich zdaniem tłumacz powinien dołożyć się do ich
interesu, bo coś tam. Na przykład za
darmo dojechać, za darmo przygotować się, za darmo jeszcze pozostać w gotowości
przez jakiś czas, zrobić bezpłatną rezerwację i nie przyjmować w tym czasie
płatnych zleceń, nawet jeśli ostatecznie rezerwujący klient zrezygnuje,
przeczytać ze 150 stron niespójnych przewodników stylistycznych i innych
wytycznych korporacyjnego klienta plus najlepiej analiza poprzednich tłumaczeń
pod kątem zachowania spójności, a wszystko to do tłumaczenia o objętości
3-4 stron i oczywiście rozliczonego tylko za te 3-4 strony po normalnej stawce
rynkowej. No to już jest koncert życzeń i znowu nawiążę do tego patrzenia
oczami dziecka.
Oczywiście jakąś rolę
odgrywa tutaj percepcja danej pracy — jak bardzo się ją szanuje czy uważa za w
ogóle godną jakiegokolwiek wynagrodzenia.
KK: W tym kontekście zawsze mnie
zastanawia, dlaczego do tłumaczy podchodzi się inaczej niż do prawników czy
lekarzy. To, że prawnik bierze dużo, jest oczywiste i jasne, nikt nie próbuje negocjować,
tylko skwapliwie wszystkie koszty pokrywa – i znowu, jest różnica „porada w
kancelarii”, a „reprezentacja w sądzie” (czy jakkolwiek to się ładnie w Twojej
branży nazywa), bo wiążą się z tym dodatkowe koszty – m.in. rzeczony dojazd, standby w przypadku opóźnień etc.
Podobnie lekarz – nikt nie kręci nosem, że wizyta domowa kosztuje więcej niż
porada w gabinecie, to jest wręcz oczywiste – skąd zatem wniosek, że tłumacz
będzie się rozliczał jak telefon komórkowy wg taryfy z „naliczaniem jednosekundowym”,
a nie jak na specjalistę przystało, wg faktycznego czasu, który poświęcił będąc
do dyspozycji klienta, czyli dojechał do niego (czasem jest to podróż
kilkugodzinna, np. trasa Newcastle – Londyn, w najszybszej wersji zajmuje
blisko 4h), przebywał na terenie obiektu, gdzie ma być dokonany przekład będąc
do dyspozycji (ale np. konferencja się rozpoczyna 40 min. później niż
zaplanowano, bo prezydium zaspało po wczorajszej imprezie; u lekarza w kolejce
jest obsuwa 1.5 godzinna; negocjacje w ministerstwie zdrowia są opóźnione o 8
godzin – to akurat autentyk z mojej kariery) i ew. w przypadku długiej podróży
– dotarł do domu. Polski kodeks pracy stanowi, że droga z/do pracy traktowana
jest jako część pracy; pracownicy agencyjni w UK definiują swój czas pracy od
momentu wyjścia z domu, do momentu powrotu do domu z danego zlecenia, to jest
bardzo sympatyczna praktyka i chyba warta zapamiętania oraz wdrożenia na nasz –
tłumaczowy – grunt, nieprawdaż? Poza tym, znów ciśnie się na usta „poczucie
własnej wartości”, „świadomość własnych kwalifikacji” i inne takie, o których rozmawialiśmy chwilę temu.
ŁG: Po prawdzie, to zdarzają
się prawnikom różne nieprzyjemne sytuacje na tle wynagrodzenia za ich pracę —
np. klient kiedyś niewybrednie komentował czas, jaki zajęło mojej koleżance
wypełnienie wniosku do KRS-u, który jego zdaniem dało się wypełnić szybciej. Takich
historii od prawników można byłoby usłyszeć sporo, podobnie jak różnych tekstów
od klientów, którzy nie mogą rzekomo zapłacić, a np. w dalszym ciągu prowadzą
bardziej kosztowny tryb życia niż ten prawnik. Mitem jest, że wszyscy prawnicy i
zawsze zarabiają dobrze. Podstawowym założeniem chyba jednak zawsze jest
wynagrodzenie za pracę (no chyba że prawnik pracuje dla drugiego prawnika,
wtedy to nie jest już takie oczywiste), a nie jakieś ciągłe próby takiego
konstruowania rozliczeń, żeby prawnik dokładał do interesu klienta.
A dlaczego tłumacze są
traktowani inaczej niż inne zawody? W jakiejś mierze być może dlatego, że sami
na to pozwalają. Gdyby nie pozwalali, to w praktyce trudniej byłoby ich tak
traktować. Być może swoim zachowaniem przyciągają takie postawy — w sumie to
może wiązać się z „niewidzialnością” tłumacza i pewną taką skromnością,
drugoplanowością jego działalności względem oryginału i jego autora. Na pewno
jednak na tym problem się nie kończy. Może chodzi też o niechęć do zarabiania
na znajomości języków obcych? Niechęć do tego, aby zarabiał na tłumaczeniu dla
mnie ktoś, kto uczył się tego samego języka tak samo jak ja, tylko trochę
dłużej? Może przekonanie, że bariera językowa stanowi jakąś taką trudność, na
której nie powinno się zarabiać?
Dlatego tłumacze powinni
zachęcać, inspirować klientów do patrzenia na to, w jaki sposób
tłumaczenie otwiera drzwi, które bez niego pozostałyby zamknięte, zamiast
patrzenia na tłumacza jak na celnika na grobli. Firmy również powinny patrzeć
na tłumaczenie bardziej inwestycyjnie, a mniej jak na po prostu koszt.
KK: Celnik na grobli, ROTFL. Zgadzam się z
tym, że tłumaczenie to inwestycja – w markę, wizerunek firmy, w przyszłe
kontakty biznesowe, przyszłe zyski, przyszłe relacje firmy z innymi podmiotami.
Poza tym my nie wnosimy sobą WYŁĄCZNIE znajomości języka, wnosimy całą wiedzę
pozajęzykową, którą zdobyliśmy samodzielnie – w sposób formalny (Ty) lub nie
(ja) – często ponosząc przy tym koszty (pieniężne i niepieniężne), spędzając
długie godziny, bezsenne noce, czas wolny, urlopy etc. na zgłębianiu zagadnień,
które tak naprawdę sprowadzają się do tego, żeby „klientowi dobrze zrobić”,
tak? Bo do niczego innego tego na co dzień nie wykorzystujemy. No, chyba że do
podpompowania swojego „ego” J
ŁG: Ktoś może jednak
zapytać, dlaczego zachowujemy się tak, jak gdybyśmy mieli prawo od nich tego
wymagać? No bo mamy. To znaczy nie mam oczywiście prawa stanąć jako osoba, która
ich ocenia i rozlicza, bo nie jestem akcjonariuszem, audytorem itd. Ale od
przedsiębiorcy, od człowieka biznesu, można oczekiwać postępowania
racjonalnego, działania na korzyść firmy, zachowań nastawionych na umożliwienie
firmie rozwoju i optymalnego funkcjonowania, a nie na podcinaniu jej skrzydeł
ze względu na uleganie nastrojom i zatwardziałość w jakichś, no przepraszam za
słowo, ale dość naiwnych postawach. W każdym razie mamy prawo spodziewać się,
że druga strona będzie działać we własnym interesie, a nie wbrew niemu, i że to
raczej ona będzie tym zainteresowana i za to odpowiedzialna — a nie my jako
tłumacze, którzy z reguły nie jesteśmy personelem biznesowym ani doradczym
klienta, nie mamy fiducjarnej odpowiedzialności za troskę o działanie i rozwój
jego firmy — a on ma.
KK: Fi-jakiej odpowiedzialności? Nie wiem,
czy aby mnie nie obrażasz… A, OK, już sobie tutaj sprawdziłam.
ŁG: Tak więc twierdzenie, że
te szopki powinny się wreszcie skończyć można wyprowadzić z tezy, że osoby
zarządzające firmami, czy jako właściciele, czy
jako pracownicy, powinny dbać o ich interesy, a nie robić fuszerkę w
imię trywialnych oszczędności na krótką metę.
KK: Morał? Niech każdy robi solidnie, co
do niego należy, z adekwatną troską o innych, a będziemy pracować w tandemie
zadowolony tłumacz i zadowolony klient. I oby zawsze tak było.
Komentarze
Prześlij komentarz